Bloodstained: Curse of The Moon - Super Symphony of Blood Curse Revenge Bloodlines
Castlevania ostatnimi czasy nie ma się zbyt dobrze. Co prawda, powstał serial animowany na Netflix, ale jeśli chodzi o gry, to jest już gorzej. Nie tak dawno dostaliśmy Grimoire of Souls, grę mobilną stanowiącą spory spadek formy serii. Co więcej, Koji Igarashi, odpowiedzialny za większość MetroidVanii w serii (Symphony of The Night), odszedł z Konami. Nie osiadł on jednak na laurach i postanowił zrobić zbiórkę na Kickstarterze, która zasiliłaby jego nowy projekt, Bloodstained: Ritual of the Night. Akcja okazała się tak ogromnym sukcesem, że jeden z progów zapewniał stworzenie prequela. Oczywiście on też został spełniony, a efektem tego okazał się Bloodstained: Curse of The Moon, wydany na każdy w miarę nowoczesny sprzęt.
Z napisów lecących od góry do dołu na początku gry, dowiadujemy się, że głównym bohaterem jest Zangetsu – łowca demonów, przemierzający mroczną krainę w celu dotarcia do fortecy wszechmocnego upadłego anioła, Gremory'ego, i położenia kresu jego bluźnierczej tyranii. Już na początku fabuła mnie dogłębnie zaskoczyła - twórcy zrobili jeszcze mniej angażującą historię niż w Castlevanii. Ten stan rzeczy zmieni się pewnie wraz z premierą Ritual of The Night. Póki co, jest to tylko całkiem solidna baza do stworzenia ogromnego uniwersum na zasadzie odwiecznego konfliktu Belmontów z Lordem/Hrabią Draculą.
Poziom w podziemiach, ale za to jaki!
Przechodząc do najważniejszego elementu gry, czyli rozgrywki, to mamy tu do czynienia side-scrollerem pamiętającym jeszcze drugą połowę lat 80. Zanim szczegółową ją opiszę, to zwrócę uwagę na bardzo ważny fakt - powiedzieć, że Bloodstained "delikatnie" inspiruje się Castlevanią, to jak nie powiedzieć nic.
Nie chodzi mi tu dokładnie o to, co się dzieje w dzisiejszych grach AAA (repetytywne zadania poboczne, fabuła oparta na jednym schemacie, niepotrzebna liniowość ala Modern Warfare) Dosłownie od każdego elementu w grze bije od przygód Belmontów. Nowe początek gry z Zangestu wyłaniającym się zza mgły mocno kojarzy się z Dracula's Curse. Sama mechanika po prostu opiera się o serię jako całokształt; nie możemy sterować postacią podczas skoku, mamy dość długie animacje, których po rozpoczęciu nie możemy już zatrzymać, a używane przez nas bronie poboczne to najzwyczajniej w świecie kalki z różnorakich odsłon. Magiczna karta to woda święcona, podkręcenie ataku to dzban, wracająca kosa to krzyż-bumerang, atak trzema kulami jest niemal identyczny, jak ten Alucarda itd. Warto zaznaczyć, że każda umiejętność wpływa na bossów, dzięki czemu nic nie staje nam na przeszkodzie, aby ich np. zamrozić.
Na tym lista się nie kończy, a ledwo zaczyna. W grze mamy system towarzyszy wyjęty żywcem z Dracula's Curse i Dawn of Sorrow. Niektórzy mają nawet identyczne ataki i wygląd (Miriam to Belmont, Gebel to Alucard, Alfred to Sypha Belnades). Zabrakło niestety odpowiednika Granta, ale twórcy zapewne zdawali sobie sprawę z tego, że zniszczyłby on swoją potęgą balans gry. Co do samego poziomu trudności, to za pierwszym podejściem jest on wyjątkowo łaskawy. Jeśli skorzystamy z usług każdego towarzysza (w przeciwieństwie do Dracula's Curse możemy mieć ich kilku naraz), to gra będzie wręcz bezstresowa. Podczas ostatecznego starcia nie możemy nawet stracić wszystkich żyć, bo przed nim za każdym razem czekać bonus 1UP. Następne tryby gry oferują jednak o wiele większe wyzwanie. Twórcy dali nawet możliwość wyłączenie efektu odskoku po otrzymaniu ataku, ale bez niego miałem uczucie, że grze czegoś brakuje.
Pędząca lokomotywa, płonący gigant i pędzący gęsty las jako sceneria. Takich momentów jest jeszcze wiele.
Ten, jak i inne bonusy zbieramy niszcząc małe latarnie, co jest kolejnym oczywistym nawiązaniem do świec z Castlevanii. Przemierzając kolejne lokacje, doświadczałem czasem osobliwego Déjà vu, ponieważ lokacje nie są bezpośrednio ukradzione, ale czuć w nich silnego ducha gier lat 80.-90. Jeśli chodzi o grafikę samą w sobie, to jest to jedna z najładniejszych, jeśli nie najładniejsza 8-bitowa oprawa wizualna. Niektóre lokacje wyglądają po prostu fenomenalnie; wszystko się rusza, upstrzone jest mnóstwem detali, a to samo tyczy się przeciwników i bossów, z czego niektórzy po prostu zachwycają (tak, jak na przykład ten z 3 screenu).
Muzyka i wszystkie dźwięki w grze są kapitalne, jednakże Castlevania wciąż stoi na wyższym poziomie. Nie zmienia to faktu, że utwory w grze warto puszczać poza nią, a odgłosy trafień, zebrania przedmiotu czy porażki są bardzo intensywne. Oczywistym jest też, że cała nasza podróż do potężnego demona jest owiana świetnym klimatem horrorów z poprzedniego wieku.
Gdyby szukał swoich braci, to przysiągłbym, że widziałem ich w Belmont's Revenge i Super Castlevania IV.
Mimo że głównym źródłem inspiracji były liniowe odsłony wampirzej serii, to w grze zawarta jest duża doza nieliniowości. Jeśli mamy postać z odpowiednią umiejętnością, to możemy zdobyć specjalny przedmiot ułatwiający nam podróż (podniesienie limitu życia, many lub zupełnie inny oręż) albo ukończyć poziom wykorzystując zupełnie inną ścieżkę. Nie jest prawdą to, że towarzyszy zawsze musimy przyjąć do drużyny. Możemy ich zupełnie ominąć lub, co ciekawsze, zabić. Po zabójstwie otrzymujemy umiejętność związaną z danym bohaterem (podwójny skok etc.), co znacznie ułatwi podróż i wpłynie na zakończenie gry. Do naszej dyspozycji oddano też naprawdę sporo trybów i nie będę się nawet o nich rozpisywał, żebyście sami mogli je odkrywać.
Wspomniałem wcześniej o wyglądzie bossów, a jak się prezentuje walka z nimi? Jedynym problemem jest to, że nie widzimy ich paska ze zdrowiem (skutek za dużych naleciałości z MetroidVanii). Poza tym walki wypadają ciekawie, zróżnicowanie i są przede wszystkim wymagające, a co za tym idzie, nie sprowadzają się do zarzucenia wroga setkami tych samych ataków.
Reasumując, jako gra Bloodstained: Curse of The Moon jest genialny, a jako następna część Castlevanii, rewelacyjny. Autorzy doskonale wymieszali wszystkie znane schematy, dodali wiele od siebie i stworzyli niesamowity tytuł, który można przechodzić raz po raz. Dziwię się wręcz, że The Messenger załapał się na The Game Awards, podczas gdy Bloodstained pozostanie niedoceniony przez graczy.