Facebook
31.10.2018

Castlevania III: Dracula's Curse - Preludium

Pierwsza Castlevania była ogromnym sukcesem, ale dopadł ją znany problem z lat 80., czyli słaby sequel. Nie ustrzegł się przed tym nawet Super Mario Bros. 2, którego związek z oryginałem kończył się na nazwie, imionach postaci i gatunku. Castlevania 2: Simon's Quest dalej była mocno związana z oryginałem, jednak wprowadziła do serii elementy RPG, które zostały dość chłodno przyjęte (i to nie bez powodu), a więc deweloperzy mieli nie lada wyzwanie, jakim było godne zwieńczenie trylogii na Nintendo Entertainment System (NES).

 

Twórcy postanowili odejść na długi czas od RPG (które, o ironio, przyczyni się do wspięcia się serii na nowy poziom) i postawili na klasycznego side-scrollera wypełnionego po brzegi akcją i elementami platformowymi. I chwała im za to!

 

Tym razem Konami decydowało się na prequel i to dość odległy, ponieważ akcja rozgrywa się ponad 200 lat przed częścią pierwszą. Główny bohater to Trevor Belmont, który jest obecnym posiadaczem Vampire Killer, a gra przedstawia czasy, w których ludzie nie patrzyli zbyt przychylnie na ród Belmontów. Boją się ich "nadludzkich" zdolności i gardzą nimi, z powodu powiązań z czarną magią (którą wykorzystują w dobrych celach, więc czarna magia nie jest taka zła), lecz kościół błaga o pomoc Trevora i chcąc czy nie, to staje się on ich jedyną nadzieją.

 

Wzywają go oczywiście z powodu ogromnego zagrożenia, jakim jest powrót Księcia Ciemności, Draculi, wraz z całą hordą potworów, która nie zlituje się nad mieszkańcami Transylwanii i całej Europy. W takich oto okolicznościach Trevor rusza do wampirzej fortecy, aby położyć kres panowaniu Vlada Tepesa.

 

 

Mimo tego, że rozgrywka wróciła do pierwotnych założeń serii, to i tak pozostała tu doza nieliniowości. Objawia się ona w tym, że czasem możemy wybrać drogę, jaką obierzemy do zamku Draculi, ale nie nic stoi nam na drodze, aby wybrać się do lokacji, które nie jest wymagana do ukończenia gry.

Najczęściej jednak będziemy musieli wybrać dwie ścieżki, które prowadzą do tego samego punktu. 

 

Wiele elementów rozgrywki wróciło do swojej pierwotnej formy, a tym bronie poboczne, które są mniej rozbudowane, więc nie musimy przejmować się ich ulepszaniem, które pozostało w grze, ale w znacznie uproszczonej formie. Wraz z tym wprowadzono też osłabienie zegarka kieszonkowego, który zatrzymywał czas, ponieważ stał się on zupełnie nieefektywny na bossów. Co do bossów właśnie, to wracają oni w glorii i chwale, niczym nie przypominając tych z feralnego Simon's Quest.

Są oni prawdziwą esencją ikonicznych monstrów, co oznacza, że nie zabrakło tu mumii, potwora Frankensteina, czy Meduzy.

 

Reszta potwór prezentuje się podobnie, czyli świetnie. Mamy do pokonania całą plejadę europejskich maszkar, które doskonale pasują do armii Draculi, zaczynając od szkieletów, a kończąc na zaklętych zbrojach i ryboludziach wyjętych z mitologii Cthulhu.

 

 

Gra nie jest jednym wielkim déjà vu po części pierwszej, a najlepszym tego dowodem jest system towarzyszy, którzy będą umilać naszą ciężką przeprawę. Są tacy, których sprzymierzymy ze sobą wraz z postępem, ale czasem trzeba się wysilić, tak jak w przypadku Granta Danastiego, który znajduje się w dodatkowej lokacji i czeka, aż zdejmiemy z niego klątwę (poprzez walkę oczywiście). 

 

Każdy z nich posiada zupełnie inne umiejętności i każdy jest niesamowicie przydatny. Grant na przykład jest jedyną postacią, która umie wspinać się po ścianach i poruszać się podczas skoku. Z kolei Sypha Belnades, wiedźma z Wołoszczyzny, posiada gamę zaklęć ogniowych oraz lodowych i jest świetna w ich rzucaniu, ale jeśli chodzi walkę wręcz, to lepiej złapać za sprawdzony bicz. Ostatnim sprzymierzeńcem jest Alucard, czyli zapomniany syn samego Draculi (wymówienie jego imienia wspak rozwieje wszelkie wątpliwości). Może o rzucać zaklęcia podobne do swojego ojca, lecz największą atrakcją jest zamiana w nietoperza, która znacznie ułatwia życie.

Warto dodać, że Alucard ze względu na swoją długowieczność, pojawiał się w wielu częściach serii na przestrzeni setek lat.

 

 

Jeśli ktoś po tym opisie zaczął myśleć, że Dracula's Curse jest łatwy, to niech natychmiast przestanie, bowiem zwieńczenie serii na NESa jest ogromnie wymagającym doświadczeniem, które będzie zmuszało od nas użycia wielu sprytnych taktyk. Zaklęcia Syphy mogą ułatwić przygodę, ale dalej będzie ona stawiać odpowiednie wyzwanie i zdecydowanie nie przejdzie się sama.

 

Ścieżka dźwiękowa to istna 8-bitowa poezja, a same utwory warto sobie przesłuchać nawet poza grą.

Nie przesadzam nawet w najmniejszym stopniu; takie utwory jak Prelude, Demon Seed czy ikoniczny Vampire Killer to istny majstersztyk chipa dźwiękowego w NESie. Warto dodać, że mam na myśli japońską wersję gry, ponieważ amerykańska i europejska wersja konsoli posiadała słabszy chip dźwiękowy, który nie był w stanie w pełni oddać jakość muzyki.

 

Biorąc pod uwagę to, że Dracula's Curse wyszedł w 29 lat temu, to wygląda on w porządku. Zapewne dzisiaj, gdyby był wypuszczony jako kolejna gra Indie stylizowana na retro, to nikt by nawet nie mrugnął. Ba, może nawet pojawiłyby się pochwały za obrany styl. Pisząc wprost, to wizualnie gra zestarzała się naprawdę nieźle, co można odczuć po niektórych lokacjach, które na swój sposób cieszą oko.

 

Reasumując, Castlevania III: Dracula's Curse to bez wątpienia najlepsza część serii z trzeciej generacji konsol. Jest to tytuł ponadczasowy, w który gra się tak samo dobrze, jak 29 lat temu, jeśli nawet nie lepiej, dzięki usprawnieniom płynącym z korzystania z emulacji.