Facebook
18.11.2018

Castlevania: Lament of Innocence - Początek wszystkiego

Po zakończeniu świetnej trylogii na Gameboy Advance, Konami szturmowało 6 generację wyśmienitymi tytułami, które już na zawsze zapisały się złotymi głoskami w historii gier. Oprócz takich hitów jak seria Silent Hill, Metal Gear Solid czy Pro Evolution Soccer, pojawiła się jeszcze Castlevania, która po wydaniu Symphony of The Night wzbiła się na wyżyny popularności i stała się częścią niemalże doskonałą, tworząc tym samym gatunek MetroidVanii, ale wszystko po kolei.

 

Nie było w tym nic złego, ponieważ każda część się mocno od siebie różniła, ale era 3D była już oczywistym standardem, co dało warunki do wykonania kolejnego kroku do przodu. Konami znów postawiło na konsolę Sony, na której pojawiła się już Symfonia Nocy, która z kolei rozpromowała serię na PlayStation.

Nad grą czuwał weteran serii Koji Igarashi (jego imię w napisach końcowych mogliśmy już zobaczyć w Rondo of Blood), dzięki czemu fani z miejsca mogli oczekiwać co najmniej pozycji dobrej. W 2004 roku Lament of Innocence wylądowało na półkach sklepowych i wtedy było wiadomo, że Igarashi stworzył Castlevanie w 3D i po raz pierwszy zrobił to dobrze

 

Zanim zacznę opisywać całą intrygę przedstawioną w grze, to zaznaczę, że mamy tu do czynienia z pierwszą chronologicznie Castlevanią. Chodzi oczywiście o historię, która dzieje się w X wieku naszej ery, a ściślej pisząc, w 1094 roku. To właśnie w tej części dowiemy się jak rozpoczął się konflikt między klanem Belmontów i Księciem Ciemności. Tym razem wcielimy się w Leona Belmonta, nieustraszonego barona, którego umiejętności bojowe nie miały sobie równych. Żył on w długiej przyjaźni z Mathiasem Cronqvistem, geniuszem taktycznym. Podczas gdy był na jednej ze swoich ekspedycji, jego żona, Elisabetha, zmarła. Przez tę stratę pogrążył się w głębokiej rozpaczy i wypowiedział wojnę samemu bogowi, po czym tajemniczo zniknął. Po roku od tego wydarzenia ukochana Leona, Sara Trantoul, została porwana do fortecy w lesie wiecznej nocy. Na przekór kościołowi, wyrusza ją uratować, a na miejscu poznaje Rinalda Gandolfi, który tworzy dla niego bicz alchemii. To właśnie ten oręż będzie bazą dla Vampire Killer, którego powstanie też będziemy mogli zobaczyć w tej odsłonie. 

 

Dość mocno rozpisałem się nad fabułą (jak na Castlevanie), ale należy przyznać, że jest ona naprawdę interesująca, a jest tak głównie dlatego, że pozwala poznać początki serii, której chronologia w bardzo szybkim tempie stała się zupełnie niezrozumiała dla standardowego gracza. Nad dowód tego zupełnego chaosu dodam fakt, że do kanonu serii należy... książka (wiele osób zapewne domyśla się jej tytułu).

Co do domysłów, to czy historia Mathiasa Cronqvista nie wydaje wam się dziwnie znajoma?

 

 

Przejdę w końcu do samej rozgrywki, która nie jest tak oczywista, jak się wydaje. Prawdą jest oczywiście, że gra czerpie garściami z Symphony of The Night (i dobrze), ale zabrakło tu naprawdę ważnych elementów tytułu z 1997, a są nimi elementy RPG. Nieważne, ile potworów ubijemy, to nigdy nie osiągniemy kolejnych poziomów doświadczenia, ponieważ po prostu ich nie ma. Z początku byłem mocno rozgoryczony tym stanem rzeczy, ale zrozumiałem, że decyzja była spowodowana tym, że gra od levelowania stałaby się banalnie prosta i to nawet bardziej niż SOTN, w którym po zdobyciu Crissaegrima nie dało się zginąć i w żadnym stopniu nie przesadzam.

 

Na szczęście, wiele elementów RPG jednak została w grze, a są to na przykład statystyki postaci, które zwiększa się o wiele trudniej, ale oferują naprawdę przydatne bonusy. Aby je podwyższyć będziemy musieli założyć na siebie różnoraki sprzęt, który najczęściej znajdziemy w zamku, ale zdarzy nam się znaleźć jakiś u Rinalda, który pełni w tej grze funkcję sklepikarza.

 

Oczywiście najważniejszy punkt programu pozostał, a jest nim eksploracja ogromnego zamku Draculi... znaczy zamku o wyżej nieokreślonym właścicielu. 

Przemierzanie fortecy wypełnionej po brzegi wszelkim plugastwem jest jak zawsze niesamowicie wciągające, a dzięki usunięciu poziomów postaci stało się ono nawet jeszcze lepsze. Dzieje się tak ze względu na to, że nie istnieje w grze coś takiego jak grinding, więc żeby się wzmocnić, potrzebujemy przedmiotów, które w większości są ukryte po całym zamku. To sprawia, że w przeszukiwaniu każdego kąta nie towarzyszy nam tylko ciekawość, a chęć zdobyć porządnego ekwipunku.

 

 

Ciekawie mają się też zaklęcia, których... też nie ma. Skoro są nieobecne, to jaką funkcję pełni pasek many pod życiem? Wbrew pozorom to bardzo ważną, ponieważ stanowi on energię do naszych reliktów. Relikty to specjalne przedmioty, które posiadają własną kategorię i obdarowują nas naprawdę przydatnymi bonusami, takimi jak zwiększona szybkość postaci albo znacznie większy atak. Odnawianie tejże energii nie jest takie oczywiste, ponieważ mamy zwykłe mikstury, ale jest ich bardzo mało, a naszym głównym sposobem odzyskiwania many będzie blokowanie fioletowych ataków przeciwników, które zapewnią nam odpowiedni bonus. To samo też się stanie, jeśli wykonamy perfekcyjny blok zwykłego ataku.

 

Dodatkowe bronie znalazły swoje miejsce w grze i też są odpowiednio zmodyfikowane. Oczywiście możemy atakować klasyczną wodą święconą (znaną także jak bomba ogniowa) lub rzucać krzyżem niczym boomerangiem, ale jest o wiele ciekawsza możliwość, jaką jest wykorzystywanie magicznych kul. Kule te pozyskujemy od bossów i tak, to dokładnie te same kule, które zdobywamy w pozostałych częściach, tyle że tutaj możemy je trzymać w ekwipunku jak zwykły przedmiot i szybko wybierać. Jeśli jakąś "założymy", to mamy pewność, że styl ataku naszej broni znacznie się zmieni. Np. krzyż może stać się lecącym krzyżem energii albo może się pojawić jako ogromny krzyż, który wbija się w jedno miejsce, zadając tym samym ogromne obrażenia (to zdecydowanie moja ulubiona broń i gorąco ją polecam).

 

Nie samym przeszukiwaniem zakamarków gracz żyje, a żeby to przyciągało, to potrzebujemy całe chmary przeciwników, na których będziemy mogli wypróbować nasz nowy bicz. Lament of Innocence zapewnia również to i nie będziemy mogli narzekać na brak wrogów. Hordy piekielne wylewają z każdego odwiedzonego pokoju i nie są to byle zombie czy szkielety, ale cała masa różnorodnych maszkar, które wyrwane są wielu innych części, ale przeniesienie ich w trójwymiar nadaje im powiewu świeżości. Twórcy opracowali ciekawą mechanikę, dzięki której jeśli raz pokonamy przeciwników w danym pomieszczeniu, to będziemy mogli wychodzi z niego, nie zabijając żadnego przeciwnika.

 

 

Ścieżka dźwiękowa świetnie wyleczyła mnie po dość średnim muzycznie Dawn of Sorrow. Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych soundtracków w całej serii i na spokojnie staje na równie z Symphony of The Night. No dobra, może odrobinę przesadzam, ale to naprawdę świetny miks wielu gatunków, który z pewnością zapadnie nam w pamięć. To samo tyczy się przepełnionych gęstą atmosferą lokacji. Zamek dzieli się na specjalne sekcje, do których przemieszczamy się za pomocą specjalnych teleportów. To sprawia, że Lament of Innocence jest mocno zróżnicowany, ale posiada spójną wizję artystyczną.

 

Mogę z czystym sumieniem napisać, że pierwsza Castlevania na PS2 to tytuł absolutnie udany. Pomimo wielu zmian w rozgrywce, jak i oczywiście w grafice, to dalej stanowi on świetną pozycję dla fanów oraz dobry początek dla nowicjuszy. Tytuł jest po brzegi wypełniony oryginalnością i ciekawą zawartością do tego stopnia, że zrobienie w 100% jest czystą przyjemnością. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić was do złapania za sprzęt Sony i zanurzenia się po brzegi w Lamencie Niewinności.