Drugi sezon Castlevanii od Netflixa okiem ortodoksyjnego gracza
Minął już ponad rok od pierwszego sezonu Castlevanii, a był on krótki, ale treściwy. Dobrze oddawał klimat gier z lat 80. i 90., a także wprowadzał szereg zmian, które komponowały się z oryginałem i w niczym nie przeszkadzały (No, może wygląd Alucarda, który jest o 400 lat za nowy).
Kończył się on jednak bolesnym cliffhangerem, który zwiastował jeszcze lepszą kontynuację przygód Trevora Belmonta i niekompletnej drużyny.
Uchylając rąbka tajemnicy, to osoby niemające styczności z oryginałem będą więcej niż zadowolone, ale muszę przejść do sedna tego artykułu: Jako wielki fan growej Castlevanii, jestem zdenerwowany mocnym oddaleniem się od zasad serii i mam wobec serialu wiele zarzutów, które wywoływały u mnie zgrzytanie zębami podczas seansu, ale po kolei.
W grach Dracula powracał po mniej więcej 100 latach od pokonania, a w serialu w pełni zamknięto jego wątek wampira i to w taki sposób, aby nie było potrzeby do niego wracać. Co prawda, udało się w końcu definitywnie położyć kres Draculi, ale stało się to setki lat po części trzeciej (dokładniej, to w Dawn of Sorrow), której adaptacją jest serial.
Do samego księcia ciemności też mam zastrzeżenia, ponieważ zrobiono z niego zbyt tragiczną postać jak na Castlevanie. Przez większość odsłon był on zimny, (zazwyczaj) charyzmatyczny i przepełniony nienawiścią do ludzkości, a jego melancholijne wybuchy można policzyć na palcach jednej ręki.
W drugim sezonie zamienił się po prostu w starca, którego bardziej obchodzi odejście na tamten świat do swojej żony, Lisy.
Nie zmienia to jednak faktu, że jest z pewnością ciekawą postacią, ale można było aż tak drastycznie nie zmieniać jego postawy wobec... wszystkiego.
W serialu jest też masa mniejszych lub większych detali, które zostały zmienione i nie widzę w tym większego sensu. Jedną z bardziej drażniących zmian jest legendarny Vampire Killer - pierwotnie jedyny oręż, który jest w stanie zgładzić Dracule.
W grach mogliśmy go ulepszać dzięki Morning Star, który sprawiał, że bicz był stalowy. W serialu, Morning Star jest zupełnie innym biczem, a żeby tego było mało, to Trevor znajduje go bazie Belmontów, zabiera, a o Vampire Killer zapomina.
Z Belmontami wiąże się jeszcze jedna dziwna rzecz, ponieważ w pierwszym ani drugim sezonie nie wspomniano o tym, że to dużej mierze ród chrześcijański. Zaakcentowane było to nawet w Dracula's Curse, który zaczynał się od modlitwy Trevora. Widocznie tak się skupiono na bezdusznym kościele, że nie chciano go związać nawet z pozytywnymi postaciami.
Sam charakter Belmonta przeszedł sporą metamorfozę, gdyż wzbogacono go o... alkoholizm, wyposażono w wiele ciętych ripost i wątek szybkiego utracenia dzieciństwa. Jest to zmiana na duży plus, a gdyby nie została wprowadzona, to Trevor byłby po prostu nieciekawy,
Nawet zasady działania zamku Draculi się zmieniły, ponieważ w praktycznie każdej części po pokonaniu antagonisty, forteca samoistnie się rozwalała i zostawał po niej tylko gruz. W serialu zamek nie zwraca uwagi na to, że właściciel zginął i po prostu stoi jak stał. Twórcy odpowiednio wykorzystali tę zmianę, ale faktem jest, że może ona tworzyć naprawdę wiele komplikacji w następnym sezonie, który został już oficjalnie ogłoszony.
Z ekipy walczącej z Draculą zupełnie wymazano Granta Danastiego, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Również należał do grywalnych postaci, a jego wątek nie kolidowałby z obraną wizją. Co więcej, to byłby on świetną przeciwwagą dla ciężkiego i mrocznego klimatu, dzięki czemu można byłoby wywalić "gimbusiarskie" przepychanki Trevora i Alucarda, który przypomina siebie z Symphony of The Night tylko designem (Rozumiem, że charakter mógł mu się zmienić na przestrzeni setek lat, ale bez przesady).
Nie ma tu też charakterystycznego bestiariusza. Oprócz chyba jednego potwora, to nie pojawił się żaden ikoniczny sługa Draculi. Gdzie są meduzy, szkielety, nietoperze, mumie, potwór Frankensteina czy prawa ręka Draculi, Śmierć? Ich braku nie jestem w stanie niczym wyjaśnić, a z pewnością byliby lepsi niż zwyczajni zbrojni bez wyrazu.
Najbardziej chyba boli brak prawdziwej walki w zamku, ponieważ jakaś batalia działa się tylko na parterze, podczas gdy w grach cały zamek był wypełniony morzem potworów i pułapek, a bitwa z Draculą jest naprawdę słaba w porównaniu z walkami z gier, które mają naprawdę świetny potencjał na przeniesienie do srebrnego ekranu, a zwłaszcza ta z Dracula'a Curse, w której to Dracula zmienia się w zupełnie inne monstra.
Wiem oczywiście, że nie dało się tego wszystkiego upchnąć w 25 minutach, ale na samą akcję w finale poświęcono dość sporo i nie stałoby się nic, gdyby przedłużono ją o kilka minut.
Fanowska wersja wydarzeń z Dracula's Curse. Nie napiszę, że jest lepsza, ale na pewno warta obejrzenia.
Nie mogę napisać jednak, że każda zmiana względem oryginału była zła np. zrobienie z kampanii wojennej Draculi małej Gry o Tron, było kapitalnym pomysłem, podobnie jak dodanie postaci z Curse of Darkness, choć otwarte zakończenie sezonu, które zupełnie niszczy kanon, nie było już tak dobre.
Obecny stan historii jest już na tyle rozbity, że naprowadzenie go na kanon serii graniczy z cudem.
Warto wspomnieć, że Adi Shankar, który odpowiada za serialową Castlevanie, mówił ostatnio, że nie może się doczekać, aby zaadaptować Symphony of The Night, co oznacza, że nie ma zamiaru iść z chronologią serii. Może to i lepiej? Choć mam nadzieję, że nie będzie posiadać tylu niepotrzebnych zmian względem oryginału.
Przechodząc do serialu samego w sobie, to słabym wątkiem jest ciągłe przesiadywanie bohaterów w bibliotece (należy się szacunek za Leona Belmonta na obrazie z Lament of Innocence), którą można było delikatnie skrócić. Za to cała reszta sezonu jest sprawnie zrobiona i ogląda się ją ze sporym zaangażowaniem, a zwłaszcza ostatnie odcinki, które nabierają tempa.
Reasumując, drugi sezon Castlevanii jest naprawdę dobry dla standardowego widza, a entuzjaści serii też będą się dobrze przy niej bawić. Za to prawdziwi fani zmagań Belmontów, którzy orientują się w lore i chronologii, będą mniej lub bardziej zawiedzeni.