Half-Life - Black Mesa wita
Graczy z mniejszym doświadczeniem bardzo zdziwi zapewne fakt, że Valve tworzyło kiedyś gry i było w tym bardzo dobre. Pierwszą z nich był Half-Life i stał się on doskonałą wizytówką firmy. Ich dzieło wyróżniało się na tle innych podobnych tytułów przede wszystkim bardziej wymyślną rozgrywką oraz oryginalnym sposobem prowadzenia historii. Ciężko w to uwierzyć porównując Half-Life do dzisiejszych gier, ale sytuacja FPS'ów ponad 20 lat temu była zupełnie inna. Wszędzie wciąż dominowały produkcje od ID Software i mimo tego, ze takie produkcje jak pierwszy Unreal czy Blood 2 starały się to zmienić, to brakowało dużego kroku w przód, który rzeczywiście odświeżyłby stare schematy.
Krok ten w końcu nadszedł pod postacią Half-Life. Już na samym początku naszej przygody możemy się o tym przekonać, ponieważ nie jest to nawet przygoda, a pierwszy dzień w pracy głównego bohatera, Gordona Freemana. Jesteśmy w nim świadkiem długiej (dla typowego zjadacza chleba) ekspozycji, w której jesteśmy zapoznawani z ośrodkiem badawczym Black Mesa i panującym w nim warunkach. Po założeniu charakterystycznego kombinezonu i wymienieniu kilku zdań z personelem, wybieramy się na eksperyment. "Delikatnie" wymknął się on spod kontroli, czego skutkiem okazała się ogromna katastrofa i inwazja potworów z innego wymiaru. Co więcej, na miejsce wypadku zostały wezwane hordy oddziałów specjalnych, które zamiast pomagać, unicestwiają każdego ocalałego. Naszym priorytetowym celem jest przebicie się przez wszystkie przeciwności i zniszczenie źródła zagrożenia.
Podczas dalszej przygody fabuła wcale nie zwalnia i wciąż jest rozwijana dzięki rozmowom z ocalałymi, które pozwalają nam się zorientować w tej nieciekawej sytuacji. Często zostanie nam udzielona rada o wyższej wadze niż karta dowolnego koloru. Z tego ostatnie schematu zrezygnowano zupełnie, co wyszło twórcom tylko na dobre. Mamy tu w zamian do czynienia z zagadkami logicznymi, które znacznie urozmaicają grę i zmuszają nas do ruszenia głową. Warto zwrócić uwagę na fakt, że już w 98 Half-Life posiadał całkiem sporo elementów fizyki: skrzynki się poruszały, unosiły na wodzie, sporo elementów ulegało destrukcji itd. Nowszym grom często zdarza się przesadzić z tego typu łamigłówkami (God of War czasem zachodził mi za skórę), ale Half-Life posiada niepozwalającą nam się nudzić i bardzo dobrze wyważoną rozgrywkę.
Lokacje przez większość czasu nie są zbyt różnorodne, ale nie monotonne, a końcówka gry to wynagradza. Na początku będziemy eksplorować ośrodek badawczy Black Mesa wypełniony metalicznymi i szarymi barwami, co nadaje ponurej atmosfery. Potem pozwiedzamy bardziej pogodne okolice ośrodka, jednak te również są wypełnione po brzegi niebezpieczeństwami. Finał przygody rozgrywa się w Xen i jest to zdecydowanie najciekawsza lokacja w grze. W nim znajduje się źródło całej inwazji, a będziemy mieli tu do czynienia z obniżoną grawitacją, wymyślną florą i fauną, i fantazyjnymi barwami wokół. Nie obyło się tu bez wad w formie denerwujących elementów zręcznościowych, ale są one zakrywane przez zalety tego osobliwego świata.
Przeciwników jest tu tyle, co rodzai oręża, czyli mnóstwo. Zaczynamy od nieśmiałego szturchania legendarnym łomem równie legendarnych headcrabów, walczymy z całą armią służb specjalnych i kończymy w innym świecie z hordami kosmicznych najeźdźców. Do walki z nimi wykorzystamy świetnie przemyślany arsenał. Każda ma swoje pięć minut i przyda się w walce z danym typem przeciwników. Standardowym karabinem czy rewolwerem poszczujemy żołnierzy, ale kosmiczne bronie i ciężki oręż najlepiej zostawić na najwymyślniejsze kreatury. Ich obecność tworzy najbardziej błyszczące momentu, ponieważ często jesteśmy zmuszeni do ucieczki gdy monstrum łyka pociski z wyrzutni rakiet jak cukierki, a wojskowi padają jak muchy przy starciu z nim.
Bardzo dużą rolę w kreacji niepowtarzalnego klimatu w Half Life odgrywa muzyka. Znajdą się jakieś dynamiczne kawałki rodem z Dooma, ale przeważają tu ambientowe, elektroniczne utwory, które jasno wskazują, że nie mamy do czynienia z byle jaką grą akcji. To samo sugeruje nam grafika wypełniona odcieniami szarości, nawet w kolorowym Xen. Co do szaty graficznej, to przez 21 lat dość mocno się zestarzała, ale jest na to sposób.
Wiele lat temu fani rozpoczęli remake o nazwie Black Mesa. Dziś jest już bardzo bliski ukończenia i warto na to czekać, ponieważ jest on najlepszym sposobem na doświadczenie dzieła Valve. Grafika został znacznie usprawniona, a zmian doczekała się też rozgrywka inspirująca się drugą odsłoną cyklu, co pozwoliło jeszcze bardziej ulepszyć Half-Life'a.
Valve dokonało czegoś niesamowitego - stworzyli ponadczasowy tytuł zupełnie zmieniający podejście do FPS'ów. Efekty tej rewolucji widzimy po dziś dzień w wielu innych grach, ale najważniejsze jest to, że Half-Life wciąż pozostaje niesamowicie grywalną pozycją. Nawet dziś warto udać się z wizytą do Black Mesy i wspomóc fizyka, któremu lepiej wychodzi obsługiwanie broni niż eksperymenty.