Facebook
31.07.2019

Metro: Last Light - Co jeszcze?

Metro 2033 okazała się zaskakującą dobrą pozycją, która godnie reprezentowała prozę Dmitrija Głuchowskiego. Nie zabrakło oczywiście wielu niedociągnięć, wynikających z dość skromnego budżetu produkcji. Kontynuacja w teorii również została stworzona niewielkimi środkami, ale tym razem tego zupełnie nie widać. Pisząc wprost, trzy lata produkcji Last Light zaowocowały w grę z większym rozmachem, ale wciąż trzymającą się kameralnej fasady oryginału. 

 

Użycie nazwy rozdziału z Metra 2034 do tej recenzji jest wyjątkowo nie na miejscu z mojej strony. Śpieszę z wyjaśnieniem: O ile 2033 dość sztywno trzymał się z oryginałem książkowym, to sytuacja z Last Light jest bardziej zawiła. Gra idzie śladem książkowego zakończenia poprzednika, w którym na gniadzo czarnych spadły rakiety. Zmiotły one z powierzchni ziemi cały wynaturzony gatunek... tylko że nie. Twórcy poszli tropem dodatkowego rozdziału książki pt. "Ewangelia według Artema'', który nadaje jej zupełnie inny ton. Okazuje się, że jedno z dzieci czarnych ocalał, a w raz z nim jego mnóstwo uśpionych braci pod tunelami moskiewskiego metra. 

 

Artem na początku gry otrzymuje zadanie w znaczący sposób naginające jego kręgosłup moralny - ma wyeliminować ocalałego. Zadanie nie udaje się nie tylko przez wątpliwości w stosunku do misji, a faszystów, którzy nie tylko porywają czarnego, ale też głównego bohatera. Od tego momentu fabuła zamienia się w nieustanną pogoń za dzieckiem. Ponownie przeżywamy podróż pod różnorakich stacjach metra, znów z przerwami na wyjście na powierzchnię i znów z surrealistycznymi wizjami, nadającymi grze klimatu horroru.

 

 

Podczas tej nieprzygody przeżyjemy wiele bardzo dobrych oskryptowanych momentów, którym nie brakuje dynamiki wyrwanej z Call of Duty. Ba, niektóre z nich nawet przewyższają serię od Activision. Godna pochwały jest również postapokaliptyczna Moskwa, bo o ile o tunelach metra nie można powiedzieć za wiele ciekawego, to opuszczona cerkiew czy wrak rozbitego samolotu robią wrażenie.

 

Sama fabuła trzyma w napięciu i jest dobrze poprowadzona, lecz szkoda, że twórcy nie pokusili się o większe rozbudowanie świata wątkami z książki, stawiając na przygodę w podobnych ramach, co oryginał. Historia jest atrakcyjna dla niedzielnego odbiorcy, ale entuzjaści książek na pewno nie będą mieli powodów do zgrzytania zębami... jeśli pogodzą się z ich uproszczeniem.

 

Strzelanie stoi niemal na takim samym poziomie, co poprzednio, czyli niesamowicie satysfakcjonującym. Arsenał się również trochę powiększył i nieważne, czy strzelamy z jakiejś samoróbki, czy potężnego shotguna automatycznego, to nadal "czuć" naszą broń. 

 

W tym wszystkim mam jednak nieodparte wrażenie, że Last Light to tylko i aż lekko udoskonalone 2033. Łypię tu przede wszystkim do szeregu problemów, ciągnących się od początku serii. Żeby tego było mało, doszło jeszcze kilka frustrujących lub głupich rozwiązań. Zacznę chyba od największego z tych problemów, czyli fatalnego AI przeciwników. O ile potworom można to jeszcze jakoś wybaczyć, to ludzie zachowują się jak totalni idioci bez instynku samozachowawczego. Pominę brak reakcji na zabicie kolegi strażnika, z którym jeszcze przed sekundą gadał, ale zachowania przywodzące mi na myśl ćmy lecące do ognia są godne pożałowania.

 

 

Kolejnym mankamentem jest zupełnie nieczytelny system karmy. Oczywiście, możliwe że taka była wizja autorów, jednak jest on bardzo denerwujący, bo nie wiemy na jakim poziomie trzyma się nasza karma, a odpowiednią karę otrzymamy nawet za zabicie człowieka, który ochoczo chce nas trafić serią z automatu. Nie muszę chyba pisać, że od poziomu karmy zależy to, czy otrzymamy dobre zakończenie. Jeśli nam się nie udało, to całą grę musimy męczyć od nowa.

 

Kontynuując narzekanie, to system ulepszania broń może czasem zajść za skórę. Kupujemy sobie naszego wymarzonego Ubojnika, kupujemy do niego ulepszenia, po czym identyczny spotykamy w następnym tunelu. Wiem, że powinno się taką funkcję traktować jako możliwość stania się lepszym zanim gra sama podsunie nam broń, ale ten system po prostu ma dziury w wielu miejscach. Jedną wielką dziurą jest za to skradanie. AI często wykazuje się swoją ułomnością, a noże które zabiją przeciwnika nawet wtedy, gdy rzucimy mu go w nogę, to wisienka na torcię absurdu.

 

Doskonale wiem, że w tej chwili jadę po Last Light tak, jakbym miał do czynienia z prawdziwą klapą, ale tak zdecydowanie nie jest. Metro: Last Light to po prostu więcej tego samego, z kilkoma urozmaiceniami, ale też nienaprawionymi problemami. Wszystkie zalety tej gry możecie po prostu przeczytać w recenzji poprzedniej części. Najlepiej sięgnąć po wersję Redux obu gier i potraktować to jako spójną całość. Na szczęście, twórcy zamiast tkwić w tunelach metra, w następnej części wywrócili zasady serii do góry nogami.