Piękno rail shooterów - seria The House of the Dead
Dzisiaj o gatunku, który jest wymarły niemal jak dinozaury. Dowodem na to niech będzie to, że nawet niszowi twórcy Indie nie odważają się sięgnięcia po gatunek rail shooterów. Powody dla tego stanu rzeczy są takie same, jak w przypadku niezależnych reżyserów, którzy raczej nie tworzą filmów akcji. Aby stworzyć porządną "strzelaninę na szynach" (urok polskich przekładów), trzeba wpakować w nią niemałą ilość pieniędzy, niczym w kinowego blockbustera. Cały czas musi się coś dziać, dynamika starć musi być trudna, ale w miarę zbalansowana, a różni przeciwnicy powinni zalewać nas dosłownie co kilka sekund. Dobrze by było, gdybyśmy mieli wiele narzędzi mordu, a czas przeładowania był możliwie jak najkrótszy. Dodajmy do tego fakt, że taki styl rozgrywki szybko doprowadza do zmęczenia, więc długość standardowego rail shootera wynosi mniej niż godzinę(!), co dzisiaj jest nie do zaakceptowania przez większą część graczy. Wiele produkcji AAA jest nawet sztucznie wydłużana, więc rozgrywka na symboliczną godzinę nie zdałaby egzaminu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że kosztowałaby pewnie ok. 200zł.
Co jest więc dobrego w rail shooterach? Gdzie ta mityczna sztuka w grach i czy nie lepiej sięgnąć po którąś z części Call of Duty? Otóż nie, ponieważ o ile patetyczne serie od EA czy Activision często potykają się o własne nogi, to strzelaniny na szynach dobrze wiedzą, co chcą osiągnąć. To ekwiwalenty szybkiej i bezmyślnej akcji wyrwanej z wielu kinowych hitów, tylko że podane w jeszcze bardziej satysfakcjonujący sposób. To tylko tyle i aż tyle, a należy zaznaczyć, że ta pozornie niska sztuka nie wychodzi każdemu.
Osobny akapit poświęcić należy akcesoriom do tego typu gier. Co prawda, możemy używać pada, myszki, czy nawet klawiatury (największa katorga z tych trzech, nie polecam), to bezdyskusjnie najepszym sposobem na grę jest złapanie za plastikowy pistolet/karabin i sianie zniszczenia w "analogowy" sposób. Dodajmy do tego takie rzeczy, jak pedał, który po przyrzymaniu chowa nas za osłonę i mamy idealne doświadczenie. Oczywiście, wymienione wyżej sprzęty też nadają się do gry, ale nie oddają w pełni radości, jaką można czerpać z rail shooterów.
Tym razem skupimy się na serii, która jest tak cool, że w nazwie ma dwa "The", czyli The House of the Dead. Opowiada ona o apokalipsie zombie i to tyle, ile powinniście wiedzieć. Sega całkiem nieźle balansuje między "tak złe, że aż dobre", a beznadzieją wyrwaną z telenoweli z pięciocyfrową liczbą odcinków. Na szczęście, w części piątej zrozumieli, że należy już zupełnie sobie odpuścić ten bełkot i stworzyli fabułę na miarę, a raczej w stylu Pulp Fiction z ogromem bluźnierstw i czarnym humorem, ale po kolei.
Pierwsza część bez wątpienia nie zapowiadała niesamowitych pościgów i wybuchów. Swoją stylistyką i dość skromną prezentacją przywodziła na myśl Alone in the Dark czy pierwsze Resident Evil. Obie te serie łączą się z House of the Dead też tym, że tylko ich pierwsze części pasują do tytułu gry, a potem wędrują w zupełnie inne klimaty. Przechodząc do sedna, jedyna posiada mroczny klimat, rzadko wyskakuje na nas więcej niż kilku zombie, urozmaiceniem są tu tylko kruki i trochę większe stwory, głównie przypominające klasykę horrorów (pająki, szaleńcy z piłą łańcuchową itd.). Oprócz rezydencji, odwiedziliśmy jej podziemia i inne mroczne zakamarki. Już w tej części przeciwnicy wizualnie reagowali na nasze ataki śladami na ciele i oderwanymi kończynami, co potęgowało subtelny klimat gore... o ile gore może być subtelne.
Druga część była tym, czym dla serii Resident Evil była dwójka. Już na początku atakował nas jakiś latający upiór, a za nim grupy zombie, potwory z toporami i innymi brońmi. Mogliśmy popływać na motorówce czy stoczyć bitwy z naprawdę ogromnymi kreaturami, co jeszcze mocniej uświadamiało, że czasy zwiedzania wielkiej, ale monotematycznej rezydencji się skończyły. Klimat gore i horroru gdzieś umknął, a na jego miejsce weszła czysta akcja. W jedynce można było zrozumieć to, że mamy wyłącznie jedną broń, ale tutaj takie rozwiązanie lekko zawodziło.
Trzecia część dała serii potężny powiew szóstej generacji konsol. Liczba poligonów na dosłownie każdym obiekcie została znacznie zwiększona, a historia nonszalancko rzucała nas po zróżnicowanych lokacjach. W tej części można też odczuć najmocniej absurd fabuły, bo jest to odsłona fabularnie ostatnia. Mamy w niej trochę ekspozycji w formie retrospekcji, ale jak wcześniej wspomniałem, nie warto się w to zagłębiać. Mimo marnej historii, to dzięki wyborom w trakcie gry, możemy osiągnąć aż 5 różnych zakończeń. Podnosi to w jakimś stopniu chęć do potwórzenia gry, ale lepiej to robić w towarzystwie drugiej osoby, by nie zanudzić się przy potwarzaniu niektórych momentów. Nie bójcie się, gra wciąż trwa jakieś 30 min. Broni zmienić się nie da, ale zamiast pistoletu, dzierżymy jedyny w swoim rodzaju shotgun maszynowy, którego animacja przeładowania trwa mniej więcej tyle samo czasu, co wciśnięcie przycisku na padzie.
Czwarta część to chyba szczyt serii, jeśli chodzi o rozmach, bo mamy (nie)przyjemność zobaczyć w niej aż setki przeciwników w tym samym momencie. Robi to spore wrażenie, a jeszcze większe wrażenie robi wybijanie ich pistoletem maszynowym, który niestety jest jedynym orężem, nie licząc granatów. Zombie jeżdżą samochodami, teleportują się, sterują metrem i robią jeszcze inne zwariowane rzeczy. Idiotyczna fabuła też jest na swoim miejscu wraz z dziwnym skokiem poziomu trudności na końcu, który pobudza naszą uśpioną czujność. Wybory znów pozwalają na odblokowanie wielu zakończeń, choć przemierzane lokacje mogłyby być ciekawsze. Niestety, rozmach produkcji sprawił, że na przeciwnikach nie zostają żadne ślady po naszych kulach.
Co by o The house of the Dead nie wypisać, to nie można odmówić mu tego, że zabawa z drugą osobą do towarzystwa, nawet na marnym padzie, jest wyśmienita. Prucie z nieskończonych magazynków przez te 30-50 minut to coś, czego nie jest w stanie skopiować żaden, choćby najbardziej dynamiczny FPS. Wbrew pozorom, gry z tej serii są wybitnie tanie, a przyjemność z nich płynąca także jest niczego sobie, więc zdecydowanie zachęcam Was do kupna. The House of the Dead nie kończy się na czwartej części, ale tu pozwolę sobie zastosować paskudny cliffhanger i opowiedzieć o piątce w następnym artykule.