Shadow of The Colossus - triumf ze smakiem porażki
Zauważyłem, że niemal każdy, kto podejmuje się stworzenia recenzji, czy choćby tekstu dotyczącego Shadow of the Colossus porusza temat sztuki w grach i stara się odpowiedzieć na pytanie: Czy gry są sztuką? Żeby dotrzymać tej osobliwej tradycji, również o tym napomknę. Na to pytanie w niegrzeczny sposób mógłbym odpowiedzieć pytaniem: Dlaczego gry nie mają być sztuką? Chyba jako odbiorcy jesteśmy na tyle dojrzali, że wiemy o tym, iż sztuka nie kończy się na obrazach Jana Matejki i antycznych rzeźbach. W mojej skromnej opinii, sztuką jest masakrowanie demonów z pomocą super shotguna w Brutal Doom 2 oraz tak samo nią jest niesamowity świat przedstawiony w Planescape: Torment. Sztuką również są prerenderowane przerywniki w Silent Hill 2, jak i rozgrywka i fabuła Metal Gear Solid 3: Snake Eater.
Nie dzielę gier na elementy, które sztuką są i na pozostałe, ale chciałem je wyszczególnić dla jak najmocniejszego uświadomienia, że gry są sztuką. Mimo wielu dzieł zasługujących na to miano, to muszę zejść na ziemię i trochę uszczuplić bazę takich tytułów. Oczywistym jest, że każdy za swoją pracę oczekuje zysku i nie jest inaczej w przypadku gier, jednak każdy z nas zapewne zna przypadki, gdzie twórcy, a raczej korporacje, posuwają znacznie za daleko. Nie chcę wymieniać przykładów niezdrowej pogoni za tanim zyskiem (Call of Duty, Activision), czy doszukiwać się winowajców obecnego stanu rzeczy (Bethesda i płatna zbroja dla konia), ale ująć wprost to, że ze sztuką mija się wiele gier, którym bliżej jest do miana produktu. Powinienem jeszcze wspomnieć o potworkach pokroju Limbo of The Lost, lecz raczej każdy zdaje sobie sprawę z ich "wartości".
Skoro mamy za sobą ten symboliczny wstęp, to przejdę w końcu do samej gry. Na początku nie jest nam nawet dane poznać imienia głównego, ale trzon historii jest na tyle prosty, że nawet go nie potrzebujemy. Wiemy tyle, że nasz bohater udał się do świątyni w zapomnianej krainie, którą to zamieszkuje wyżej nieokreślona nadprzyrodzona istota. Z wizytą nie przybywa jednak sam, bo na jego wiernym rumaku znajduje się martwa dziewczyna. Zawiera układ z Dorminem - musimy odnaleźć i zabić 16 tytułowych kolosów, a w zamian jego ukochanej zostanie przywrócone życie.
Zdawałoby się, że historia to po prostu znany schemat w lekko odmienionej formie, ale to tylko pozory. Protagoniście o wiele bardziej pasuje miano mordercy, czy też najeźdźcy z zakazanego świata. Po śmierci Mono bardzo prawdopodobne jest to, że cały jego świat się załamał i nie miało już dla niego znaczenia to, że ucieka z własnej wioski, kradnie miecz i porywa zwłoki dziewczyny. Nawet duch w świątyni mówi mu, że cena, jaką zapłaci za swoje czyny będzie ogromna, ale zupełnie go to nie obchodzi i brnie w zaparte.
Po każdej walce wchłaniamy czarną materię, która została przy kolosie. Stopniowo wpływa to na wygląd bohatera - skóra robi się szara, zmienia się kolor oczu, a po jakimś czasie nawet wystają rogi. Pod koniec gry możemy zobaczyć apogeum jego przemiany, gdy wychodzi z roli oprawcy stając się taką samą ofiarą, jak nasi wrogowie.
Na początku przerażają skalą i wydają się jednoznacznie istotami złymi i zasługującym na największe cierpienie, ale bardzo szybko ta iluzja zaczyna się sypać. Wyglądem przypominają bardziej ogromny budynek, a nie żadnego przeciwnika. Ba, nigdy nawet nie atakują nas pierwsze, tylko sami musimy je do tego sprowokować za pomocą łuku oraz otoczenia. Przyjdzie w końcu czas, gdy napotkamy niewielkiego kolosa, który nawet nie zasługuje na to miano. Co więcej, boi się ognia, a jego ataki polegają na niezdarnych uderzeniach głową. Satysfakcja płynąca z pokonywania kolejnych kolosów jest bardzo złudna i nie minie wiele godzin, gdy w zrozumiemy tragicznie oczywistą rzecz - jesteśmy najeźdźcą atakującym integralną część świata, a przecież nawet go nie rozumiemy.
Rozgrywka Shadow of The Colossus jest piękna. Rozwijając tę myśl, między walkami przemierzamy pozbawioną żywego ducha krainę w poszukiwaniu kolejnego kolosa z pomocą miecza wysyłającego strumień światła w jego kierunku. W tym czasie kamera kieruję się właśnie na nią, zsyłając głównego bohatera na drugi plan, a podczas jazdy możemy się zastanowić nad tym, na ile nasze czyny są moralne. Czasem tylko po drodze możemy znaleźć owoce i jaszczurki, które mogą zwiększyć pasek życia i wytrzymałości. Ten drugi przyda nam się gdy w końcu dojedziemy do naszej ofiary. Bardzo często walka z kolosami bardziej przypomina grę logiczną, niż akcji. Pomimo pokaźnego paska ze zdrowiem, to wystarczy dotrzeć do świecącego się na niebiesko punktu na ciele wroga, by padł na ziemię.
Każda z 16 walk głęboko zapada w pamięć, ale niektóre z nich to małe arcydzieła. Na tę listę zdecydowanie załapała by się walka z czymś podobnym do smoka na wielkim jeziorze. Lot na jego skrzydłach to wiele bardziej unikalne doświadczenie od standardowej wspinaczki po plecach. Największe emocje wywoła u wielu najpewniej finał, gdy na niebie widzimy 15 słupów świata symbolizujących poległe kolosy. Coś niesamowitego.
Żadne starcie ani scena w grze nie byłaby tak dobra, gdyby nie ścieżka dźwiękowa, którą w pełni zasłużenie można było nabyć na osobnej płycie. Doskonale wpasowuje się w wydarzenia dziejące się na ekranie i jest istnym katalizatorem efektownych i pamiętnych momentów. Grafika może nie trzyma już takiego samego poziomu, ale jej minimalizm wciąż dzielnie ją broni. Wielką pomyłką byłoby pominięcie remaku na PS4. Nie usprawnił on gry od strony rozgrywki (lekkie problemy z kamerą wciąż są obecne, a koń bywa niesforny), ale wizualnie jest jednak z najlepszych gier na tę konsolę.
Shadow of the Colossus to emocjonalna, imersyjna i minimalistyczna przygoda. Swoją obecnością zaszczyciła już 3 generacje, ale niezależnie od posiadanego sprzętu, wciąż warto do niej powrócić.