The Bridge - to się tylko śni
Zauważyłem, że coraz częściej pojawiają się u nas gry, za które odpowiedzialna jest kilku osób, a nawet jedna. W natłoku takich pozycji, zjawisko to jest marginalizowane, ale i w przypadku The Bridge wyrażę zachwyt nad tym, że za tą niewielką, zawierającą świetny kierunek artystyczny grą stoją wyłącznie dwie osoby.
Ty Taylor zajął się projektowanie, a Mario Castañeda oprawą i już w 2013 mogliśmy oglądać efekty ich prac.
Fabuła przedstawia losy wyżej nieokreślonego mężczyzny i to wszystko, co można obiektywnie powiedzieć o fabule. Można byłoby uznać The Bridge za grę wymagająca dużej dozy interpretacji, podobnie jak Limbo, ale mam wrażenie, że przypadku bohatera tej recenzji większość domysłów prowadzi donikąd. Bardzo prawdopodobne, że jest tu coś związane z Issac'iem Newtonem, a cała nasza podróż to senna mara naukowca, który błądzi we własnym, ale tak naprawdę, to nic sensownego o "fabule" The Bridge nie można powiedzieć.
Gdy już wstaniemy z drzewa, to skierujemy się do domu naukowca, w którym będzie się działa reszta gry. W jego surrealistycznej posiadłości będziemy przemierzać kolejne pomieszczenia i to właśnie tutaj będzie się rozgrywać niemalże cała przygoda. Mamy tu więc do czynienia z grą logiczną, w której nasz refleks i sprawne myślenie zostaną poddane na niemałą próbę. Pomimo, że nasz ruch ogranicza się do kierowania postacią w lewo lub prawo, to twórca zadbał o oryginalny element w rozgrywce, jakim jest przechylanie całym światem. Ta umiejętność jest niezbędna w pokonywaniu kolejnych lokacji po brzegi wypełnionych kulami ze złowrogim uśmiechem, małymi czarnymi dziurami i dziwacznymi przełącznikami.
Same lokacje są wykonane bardzo dobrze, ale przydałby się jakiś remaster z wyższą rozdzielczością grafik. Pomijając ten aspekt, to miejsca, które przyjdzie nam przemierzać to surrealistyczne budowle z abstrakcyjnymi rozwiązaniami architektonicznymi. Na zdjęciu może wygląda to bardzo ładniej, ale w ruchu prezentuje się już gorzej. Design lokacji możemy zawdzięczać inspiracji twórczością Mauritsa Cornelisa Eschera, który także tworzył obrazy z niemożliwymi konstrukcjami i perspektywami.
Łamigłówkami często rządzą mało czytelne zasady. Co chwilę musimy zmieniać nasze postrzeganie grawitacji i poziomu. Najgorzej się to sprawuje przy końcu gry, gdy kula tocząca się do góry może przyprawić o ból głowy. Często będziemy zmieniać kolor postaci, powierzchnię do niej przylegającą i o ile w innych grach najczęściej jest to klarowane, to w The Bridge często panuje logistyczny chaos. Zdarzają się nawet momenty, w których twórcy ograniczają naszą moc przechylania, abyśmy czasem za łatwo nie ukończyli planszy. Żeby oszczędzić nam nerwów, to możemy w każdej chwili cofnąć czas, ale o wiele bardziej preferowałbym umożliwienie nam wykonania skoku czy kucnięcia i graniczenie tanich zagrywek.
Ambientowe melodie przegrywająca w tle naszych starań świetnie współgrają z oprawą wizualną. Po zakończonym rozdziale zawsze czeka na nas interesująca sentencja, ale na tle pseudo-fabuły tworzą bardziej efekt fałszywości niż zadumy, niczym podpisy do wielu zdjęć na portalach społecznościowych. Niewykorzystany potencjał fabuły nie odstępuje od gry do samego końca, ale jest nie jest to największy kłopot.
Druga część gry to wariacja na temat wszystkich poprzednich poziomów i rozdziałów, co mocno mnie zdenerwowało. Co prawda, są one wykonane znacznie inaczej, więc skoro twórca miał jeszcze tyle pomysłów, to czemu zdecydował się na bezwstydny recykling? Ma to uwarunkowanie fabularne, jednak nie jest ono jakoś nie do przeskoczenia. Przy wykonaniu wszystkich zwykłych rozdziałów możemy zobaczyć niemalże identyczną scenkę, co przy końcu, ale dodatkowe kilka sekund zobaczymy tylko wtedy, gdy przejdziemy odbicia lustrzane poprzednich poziomów albo... zobaczymy je na YouTube.
The Bridge ma w sobie potencjał i nawet w niewielkim stopniu go wykorzystało. Jednak sama osobliwa atmosfera nie jest w stanie uzasadnić braków we wszystkich innych elementach rozgrywki. Najmocniej cierpi tu niewykorzystany potencjał fabularny, a zamiast niego mamy... nic, dosłownie. Tytuł jest dostępny na telefonach i to na nim zalecam go ogrywać, ponieważ wady wtedy stają się mniej dokuczliwe.