Zone of the Enders - HIGH SPEED ROBOT ACTION
W czasie szóstej generacji konsol, przerwy na kawę Hideo Kojimy i chwilowego spadku nakładu pracy w Konami, powstał Zone of The Enders. Przynajmniej taką mam teorię, ponieważ zadziwiające jest to, że firma, która zasypywała w tamtych okresie konsolę PlayStation 2 fenomenalnymi tytułami niemalże co rok (a nawet krócej), postawiła na dość niszowego Zone of The Enders, który był znany wyłącznie z powodu trwającego wtedy anime. Sam materiał na grę wydawał się idealny - latające mechy, szybka, wartka akcja, świetny design i fabuła, którą się bardziej czuje, niż przejmuje (lepszego eufenizmu na te wypociny rodem z lat 80. nie ma). Jak wyszło?
Tutaj bardziej tradycyjnie zacznę od fabuły, jednak nie ma za bardzo nad czym się rozwodzić. W nie do końca pięknych słowach można stwierdzić, że jest dość licho, nieporywająco i nużąco (zapamiętajcie te słowa). Głównym bohaterem jest dziecko, Leo Stenbuck, który wbrew swojej woli trafia do latającej machiny zwanej Jehuty, a to wszystko przez wrogie siły BAHRAM, które atakują Antilię, kolonię ludzkości na Jowiszu. W uniwersum ZoE bowiem ludzie dawno zajęli się kolonizowaniem planet, problem tylko w tym, że ziemianie zaczęli je atakować i zamienili się w okrutnych złoczyńców.
Pomysł na fabułę wydaje się być przyzwoity, ale to tylko pozory. Leo przez całą grę będzie wygłaszał bezsensowne antywojenne hasła, niszcząc przy tym ziemskich najeźdźców. Historia też często się urywa i nie robimy absolutnie nic ciekawego. Naszą największą motywacją jest więc pościg za napisami końcowymi. Pozostał jeszcze do omówienia okropny angielski dubbing , ale wolę to przemilczeć i nie przypominać go sobie wcale.
Spodziewacie się, że rozgrywka nadgoni fabułę? Nic z tych rzeczy, bo jest tu dość licho, nieporywająco i nużąco. Walka na pierwszy rzut oka jest naprawdę spektakularna i efekciarska, ale bardzo szybko dochodzimy do wniosku, że nie ma tu nawet jedno złamanego combosa, większość broni pobocznych jest na doczepkę, a nachalne wciskanie kwadratu na padzie rozwiąże wszelkie kłopoty. Jeśli chodzi o zróżnicowanie mechów, to jest to smutny żart, bo liczba rodzai wrogów wynosi zawrotne DWA. W pewnym momencie gra zaczyna się mocno dłużyć, a każde posiedzenie to wyzwanie, a by nie wyłączyć konsoli. Boję się pomyśleć, co by było, gdyby gra trwała dłużej niż 4 i pół godziny. Taki czas powinien zapewnić nam instensywną podróż, a nie walkę z samym sobą.
Z misjami jest oczywiście podobnie, jak z walkami, co oznacza, że zróżnicowania praktycznie nie i ciągle wykonujemy marne zagadki, a czasami coś wybuchnie. Właśnie, model zniszczeń jest porządnie wykonany i miło puścić wiązkę lasera w stronę mieszkań kolonistów, których należy chro... tak czy inaczej, wygląda nieźle. Wspomnę jeszcze o dumnie nazwanych misjach pobocznych, które polegają na obronie miast, ale one są o tyle głupie, że nie da się ich powtórzyć, a zniszczenie miasta z misji głównej przenosi się do pobocznej, co automatycznie blokuje szanse na najwyższą ocenę. Nie można powiedzieć, że ZoE jest trudne, ale frustrujące - owszem.
Lokacje w grze odblokowujemy z czasem, ale nie bójcie się - jeśli widzieliście jeden poziom, to widzieliście wszystkie. Dodajmy do tego kilkusekundową, ale męczącą podróż po świecie rodem z gier JRPG. Mało? Twórcy faktycznie musieli się potwornie spieszyć, bo backtracking mocno daje o sobie znać i to w beznadziejnej formie. Ewidentnie da się tu wyczuć elementy sztucznie przedłużające rozgrywkę. Jako że Hideo Kojima coś grzebał przy ZoE, ale raczej niewiele, w grze częste są walki z bossami. Zdarza im się czasami zabłyszczeć jakimś ciekawym sposobem na zwycięstwo, ale przeważnie nie dzieje się w nich nic ciekawego.
Cieszę się, że o grafice powiem coś bardziej pozytywnego. Zone of The Enders udowadnia, że był niedługi okres, w którym to PS2 przewyższało PC pod względem grafiki w grach. Otoczenie wygląda dość sterylnie, ale ma charakterystyczny styl i estetykę, zwłaszcza modele postaci, a raczej mechów. Zostały one zaprojektowane przez Yojiego Shinkawę, twórcę grafiki do serii Metal Gear. Widać, że twórcy starali się uchwycić stylistykę anime, ale zdecydowanie okropnie renderowanego przerywniki filmowe w tym nie pomogły. To dziwny krok, ponieważ Hideo Kojima już dawno uznał takie posunięcia za zbędne, przynajmniej w grach akcji, do który przecież ZoE bezdyskusyjnie należy.
Muzyka wypadła całkiem nieźle, choć, podobnie jak wiele elementów gry, dość powtarzalnie. Składa się głównie z elektronicznych brzmień, które dobrze łączą się z klimatem science-fiction, wielkimi miastami i lecącymi iskrami wokół robotów. Ogólnie, co by nie napisać o ZoE, ma swój specyficzny, interesujący klimat, niczym OVA z lat 80. Tym optymistycznym akcentem zakończę tę pesymistyczną recenzję. Jeżeli ktoś wybitnie nie ma w co grać i ma od dłuższego czasu PS Plus, to może zapoznać się z dwoma dużymi odsłonami serii.